Prolog
Suchy trzask nadepniętej gałęzi płoszy ptaka, który odlatuje, pokrakując z oburzeniem. Tsadi zatrzymuje się, chcąc złapać oddech; rozgląda się w zachwycie. Powietrze tego dnia pachnie wszystkim, co może przynosić ostatni dzień listopada: pierwszym szronem, butwiejącymi liśćmi, mchem, chrzęstem żołędzi pod podeszwami butów, ostatnimi grzybami w mokrym runie, wilgotną skałą i opadającą mgłą.
Do szczytu wzniesienia zostało jeszcze dobrych kilkaset metrów, ale już teraz przed oczami mniszki rozciąga się wspaniały widok — ma przed sobą panoramę pokrytych świeżym śniegiem gór, otoczonych korowodem mniejszych wzgórz, rozrzuconych po kotlinie. Tsadi patrzy na ostatnie plamy złotych i czerwonych liści, na migotanie leniwie meandrującej rzeki, na skały, wystające gdzieniegdzie ponad pociemniały, późnojesienny las, jak kamienne palce wynurzające się spod tajemniczej gęstwiny. Nieco bliżej, w cieniu wyniesienia na którym stoi Tsadi, widać obozowisko, z którego wyruszyła — kilka dużych namiotów, rozbitych pomiędzy wozami, spokojnie wijące się wstęgi siwego dymu z ognisk, zmarznięte konie potrząsające głowami. Mniszka rozpoznaje sylwetki kilku osób, które kręcą się po łące w sennej atmosferze poranka — ktoś, pochylony nad strumieniem, czerpie z niego wodę, inny rozkłada na trawie jakąś tkaninę w plamie słońca. W powietrzu rozchodzi się echo uderzeń siekiery.
Tsadi poprawia swoją torbę i rusza dalej, pomagając sobie kosturem; czuje pod palcami jego sękatą powierzchnię, wygładzoną od trzymania, podczas długich miesięcy wędrówek. Ten prosty kij stał się jej towarzyszem, wygładzony dotykiem jej dłoni, pokryty cienkimi rytami glifów, ozdobiony kolorowymi sznurkami, jest jak zaszyfrowany pamiętnik jej przygód. Tsadi myśli o nim jak o żywym stworzeniu, które oswoiła za jego zgodą — czasem mówi do tego milczącego kija lub pyta go o wskazówki, licząc, że jako rdzenny mieszkaniec lasu może pomóc jej go zrozumieć. Tsadi patrzy na świat, który ją otacza, jak na wielką wspólnotę istnień: oddychającą, czującą, obecną w każdym fragmencie — w drzewie, strumieniu, zwierzęciu. Wierzy, że dzięcioł, człowiek, jeleń, sosna, jezioro i góra — wszystkie mogą mieć własną duszę lub jakiś jej obraz.
Nauki, które pobierała w klasztorze, miały jej wyznaczyć prostą drogę w labiryncie wiar i przekonań. Tłumaczono jej, że od najdrobniejszych nasion po największe drzewa, wszystko, co porasta skały i łąki, co zawisa w powietrzu, ryje w głębinach, przewraca się wśród fal — to wszystko jest częścią Matki. Również i to, co stworzył Ojciec, ma swoje tajemne życie: wielkie góry, milczące w bezwładzie skały i wytryskująca z nich woda; słońce i księżyc, chmury i wiatr.
Pośród innych dzieł stworzenia człowiek zajmuje wyjątkowe miejsce: żyje bardzo krótko i bardzo długo zarazem — kocha przez kilkadziesiąt wiosen, pracuje w upale kilkudziesięciu lat, tęskni przez kilkadziesiąt jesieni i śpi kilkadziesiąt zim. Dla wielu istnień człowiek i jego dzieła mogą wydawać się wieczne. Rzeki, toczące się przez nieskończone krainy, kamienie rozrzucone po polach, wzgórza, lasy, a nawet same drzewa — trwają jednakże po wielokroć dłużej. Były tu przed nastaniem pisma, widzą jak człowiek wznosi nowe miasta, ujrzą również ich upadek i cierpliwie rozpuszczą w sobie ich ruiny.
Wszystko pochodzi od Matki lub Ojca. To jedna z pierwszych zasad, których Tsadi uczyła się w zakonie Sanai. Wszystko pochodzi od Matki lub Ojca. Siostry powtarzały to każdego dnia, otwierając rano jeszcze ciężkie od snów powieki i zamykając je kolejnej nocy. Wszystko pochodzi od Matki lub Ojca. Mówiły tak widząc kłosy zboża, kiedy w ogrodzie wyrosła marchew, kiedy usłyszały zawodzenie wilków, kiedy nad klasztorem przetaczał się grzmot i kiedy przybywała tęcza. Głosiły tę wiarę niemal bezwiednie. Mówiły tak, dziękując za zbiory i siejąc nowe rośliny. Nad kołyską noworodka i przy składaniu w ziemi ciał zmarłych.
Wszystko pochodzi od Matki lub Ojca. Wydawało się, że na wszystkie zagadki życia, mniszkom udawało się odpowiedzieć tymi kilkoma słowami. Dla Tsadi-nowicjuszki jednak to zdanie z czasem zaczęło być za małe, zdawało się, że to ledwie odruch, tani wymyk, ucieczka przed pytaniami, które tłoczyły się w głowie. Czy to, co spotykało Tsadi, także pochodziło od Matki i Ojca?
Czy dzieła człowieka są również dziełami Matki, której on sam jest wytworem? Czy to Ojciec decyduje o tym, że jeleń uciekający przed sforą psów plącze się w gęstwinie? Że złota moneta, którą Tsadi ma zapłacić za pieczywo w wiosce, ucieka gdzieś i nie sposób jej znaleźć? Kto decyduje o tym, że w pałacu wybucha pożar, że mór przetacza się po wsi zabierając wszystkich jej mieszkańców? Kto zrodził pożerające wszystko płonące rzeki płynnego kamienia, o jakich opowiadał wędrowiec, którego spotkała jako dziecko przy studni? Czy wyrwana ziemi stal, przetopiona w topór ścinający drzewo, nadal jest tworem Ojca, czy może wszystko, co człowiek przekuwa na swoje potrzeby, staje się już czymś innym, obcym? Kto jest rodzicem strzelby, sztyletu, kuli, szkła? Co znajduje się za czarną kotarą śmierci i dlaczego nikt stamtąd nie wraca?
Wszystko pochodzi od Matki lub Ojca, Tsadi.
Młoda Sanaitka wzdycha, próbując sprowadzić swoje myśli z powrotem do swojego ciała, tu i teraz, w mglisty chłód poranka, jak sokolnik gwizdnięciem przywołujący ptaka na swoje ramię. Tsadi wie, że pytania, które sobie zadaje, powrócą do niej, że nie ucieknie im, ale kiedy napływają ku niej wzbierającym potokiem, kiedy robi się ich za dużo, wydaje jej się, że zaczyna tonąć w płynnej ciemności, a pod mostkiem czuje palący gorąc, jakby ktoś nadziewał ją na rozżarzony hak. W ciągu długich tygodni wędrówek, w trakcie porannych medytacji i w bezsenne noce w zimnym, wilgotnym namiocie będzie jeszcze miała czas, by stawić czoło własnym myślom. Teraz musi się skupić, wszak wzgórze, na które się wspina, musi znaleźć swoje miejsce i nazwę, postawione w szeregu innych, naniesionych na papierową mapę, którą sporządza. Została tu wysłana, żeby badać tę nieznaną, dziewiczą krainę, spisać i nazwać rzeki, jeziora, wzgórza i skały, szukać miejsc pod osiedla i uprawy. Przede wszystkim jednak ma odpowiadać na Wezwania: opatrywać rany, leczyć zwierzęta, przyjmować porody i grzebać zmarłych. Powoli mija szósty miesiąc od kiedy wyruszyła z klasztoru by nieść pomoc i rozwijać Wiedzę.
Skup się, Tsadi, powtarza sobie. Rozglądaj się. Jakie rosną tu rośliny? Czy widzisz ślady zwierząt? Jakie porosty pokrywają skały wokół ciebie? Jakimi skarbami tutaj zechce się z tobą podzielić Matka?
Wzgórze staje się strome, trzeba kluczyć wśród skał, ślizgając się na mokrych liściach. Pomiędzy nimi znajduje jednak niewielki nawis, formujący coś na kształt pomieszczenia — dobre miejsce na kapliczkę. Albo pustelnię. Tsadi wyobraża sobie w głowie, jak przeciąga piórem po arkuszu papieru, zapisując w raporcie dla zakonu lokalizację tego miejsca. W ten sposób upewnia się, że o niczym nie zapomni — pamięć Tsadi nigdy nie gubi tych wyobrażonych notatek, biblioteką jej umysłu musi zawiadywać najwyraźniej jakiś bardzo skrupulatny archiwista.
Mniszka przeciąga ręką po szorstkim kamieniu, wydaje się jej cieplejszy niż się spodziewała. To będzie dobre miejsce na jutrzejszą medytację, decyduje. Rusza dalej. Zaplątuje się w krzak jeżyn na którym wiszą jeszcze zmarznięte ostatnie owoce; mało brakuje, by straciła równowagę i zsunęła się w dół wzgórza. Pomagając sobie kosturem wspina się wyżej. Jej uszu dobiega dalekie, ciche echo wołania z obozowiska. Zapewne drwale zwołują się do pracy. Kilka metrów przed nią coś ucieka po liściach — to rudawa nornica, przestraszona nadejściem wielkiej postaci. Słońce coraz śmielej przebija się przez chmury, roztapiając resztki mgły wiszącej w dolinie. Tu i ówdzie ptaki zaczynają niespieszne ćwierkanie.
Robi się coraz cieplej. Tsadi zauważa, że w miarę, jak zbliża się do szczytu wzgórza, pojawia się na nim więcej zieleni, jakby nieubłaganie nadciągająca zima jakimś cudem nie miała zamiaru objąć tego skrawka ziemi. Nie tylko trawa, wyrastająca spomiędzy skał, zachowała swoją żywą barwę; są tu również drobne kwiaty, żółte mlecze, a nawet kwitnący krzew leszczyny. Zdziwienie Tsadi narasta, kiedy zauważa dziwnie regularny kształt wśród skał. Mniszka podchodzi bliżej. Odgarnąwszy kosturem kilka liści odkrywa fragment kamienia, który przypomina szerokie, zmurszałe stopnie. Po chwili dostrzega kolejne — w górę wzgórza wyraźnie prowadzą stare schody, których zarys odciska się w wilgotnym mchu. Sanaitka mimowolnie drży; kto zbudował te schody? Czy stopnie mogą samoistnie dobyć się z wnętrza skały? Czy to Matka pomaga jej wspiąć się na samą górę?
Ściskając w jednej ręce kostur, drugą zaś zaciskając na klasztornym talizmanie, Tsadi rusza dalej, czując jak ciekawość i lęk grają w jej piersi coraz mocniejszymi uderzeniami serca. Spostrzega, że bezwiednie zaczęła się skradać; pochyliła się do przodu, ostrożnie stawiając kroki, jakby obawiając się spłoszyć nieznaną siłę, która tu zamieszkiwała. Widzi, że jest blisko szczytu: przed nią schody skręcają w lewo, za pokrytą żółtozielonymi porostami skałą. Powietrze pachnie tu inaczej, choć Tsadi nie umie nazwać tego zapachu. Przypomina jej trochę powietrze po burzy. Buki i dęby rosnące na szczycie wzgórza pokryte są nadal liśćmi; większość z nich niemal w ogóle nie straciła swojej zielonej barwy, jedynie tu i ówdzie pobłyskują czerwienią i złotem. Dlaczego jest tu tak ciepło?
Tsadi dociera na samą górę; za kamieniem, gdzie skręcały schody, widzi coś w rodzaju skalnego placu — kilkumetrową, płaską powierzchnię, porośniętą z rzadka górskimi kwiatami wyrastającymi w szczelinach. Tsadi zaczyna oddychać bardzo szybko, jakby obudziła się właśnie ze złego snu. A może śni teraz? Przed nią, na tle szerokiego horyzontu zamkniętego ośnieżonymi górami, wznosi się kamienny postument, cokół, nad którym wisi trójkątny cień. A raczej nie cień, a fragment samego mroku, całkowicie czarna bryła, mająca postać tetraedru — figury o trójkątnych ścianach. Tsadi zastyga, przestraszona niezrozumiałym zjawiskiem. To, co widzi, wygląda jak ubytek w ciągłej strukturze świata. Wydaje się, że to fragment bezgwiezdnej nocy, zamknięty w trójwymiarowej formie, wiszący w powietrzu, choć niczym nie podtrzymywany. Tsadi przemaga się i robi krok do przodu. Mroczny kształt wydaje cichy dźwięk, podobny do brzęczenia szerszeni; powietrze wokół delikatnie drży, jak poruszane miarowym, głębokim oddechem. Myśli Tsadi galopują przez jej głowę; usiłuje zrozumieć to, co widzi, gorączkowo przeszukuje archiwum swojej wiedzy w poszukiwaniu choćby legendy, wzmianki, która pomogłaby jej nazwać unoszący się przed nią odprysk cienia. W myślach Tsadi słyszy własny głos, który prosi ją, krzyczy, by zawróciła, by zbiegła z tej przeklętej góry, nigdy tu nie wracała, ale jej ciało zdaje się nie słyszeć tych próśb. Cicho podchodzi bliżej, wyciągając rękę przed siebie.
Kiedy jej palce zbliżają się do czerni nieprzebranej ciemności, Tsadi nie czuje już niczego i czuje wszystko na raz. W nieskończenie krótkiej chwili, w której nie wiadomo nawet, czy koniuszki jej palców dotknęły tajemniczej tafli mroku, w ostatnim fragmencie czasu, zanim wezbrana powódź ciemności porwie Tsadi, tylko jedno dudni w jej głowie, jak potężny dzwon zwiastujący nastanie Nowego:
Nie wszystko, co jest, pochodzi od Matki lub Ojca.